Mała wycieczka w czasie. Rok 1999.
Brad Pitt właśnie ukończył pracę nad filmem „Podziemny krąg”, gdzie gra super macho niepodlegającego żadnym regułom. Jest do bitki i do wypitki. I do tego sprowadza innych na złą drogę. Chociaż… czy on naprawdę istnieje? Mniejsza z tym. Kto widział film Davida Finchera ten swoje wie.
Pitt jest od kilku lat na topie, młody, piękny, seksowny, przystojny, uwodzicielski. Aktorsko może nie osiąga najwyższych lotów, choć jest dobry a bywa zaskakujący, a co najważniejsze – jest niezwykle popularny jako mężczyzna, prawdziwy mężczyzna. A za chwilę jego ślub z ulubienicą Ameryki – Jennifer Aniston.
A tu nagle taka sesja.
O tak zwanej ideologii gender jeszcze się nikomu nie śniło, choć nie raz panowie zakładali damskie ciuchy – by przypomnieć choćby jedną z najlepszych komedii Billy’ego Wildera „Pół żartem, pół serio”. Ale tam to była nieco inna sytuacja.
A tu proszę. W magazynie „Rolling Stone” pojawia się pewna sesja mistrza portretu Marka Seligera (który zresztą był szefem działu fotograficznego tamże). Mark Seliger słynie z genialnych portretów aktorów, muzyków, celebrytów, polityków. Jest śmiały, nieszablonowy, zaskakujący, znakomity. Odkrywam go ponownie, choć istniał w mojej świadomości od dawna i jego zdjęcia znałam, widziałam i podziwiałam (jest szansa, że wkrótce zagości tu ponownie).
A zatem – oto sesja „Dresses to kill”.
W roli głównej Brad i sukienka. I to niejedna.
I co? Nic, o rety nic się nie stało.
Nie ubyło Pittowi urody ani wdzięku ani tym bardziej męskości. Nie przeszkodziło mu to w karierze.
Nie ma się też wrażenia, że przekroczona została jakaś granica dobrego smaku, nikt nie kpi ani nie wyśmiewa kobiet i ich sukienek czy stylu bycia. To nie show ani kabaret.
To był pomysł Brada. Nie chodziło o queer, chodziło mu o bycie istotą z innego świata.
Tak, Brad Pitt był kiedyś naprawdę szalony.
Pokazuję tę sesję trochę jakby wbrew sobie. Nie rozumiem męskiej chęci przebierania się w kobiece fatałaszki i robienia z tego tzw. dobrej zabawy. Zwykle wyczuwam w tym kpinę, by nie rzec okropny mizoginizm, którego nie znoszę. A tu tego nie ma. Jest odrobina szaleństwa na pustkowiu i bardzo estetyczny Brad. No, prawie…
fot. Mark Seliger
Słowo-klucz? Dystans.
I tego się trzymajmy, żeby nie zwariować.