Dawno już nie pochłonęła mnie aż tak bardzo lektura książki o fotografii.
„Alchemia portretu. Warsztaty Bolesława Lutosławskiego” to książka o fotografowaniu, o pasji jaką jest fotografowanie, o przyjemności, o zawodzie jaki się uprawia.
To bardzo osobista książka, bo opowiada nie tyle o fotografii jako sztuce i nie tyle o portrecie jako wybranej formie, ile o samym Bolesławie Lutosławskim i jego życiu, jego spotkaniach z ludźmi. I te spotkania z ludźmi zdają się być równie ważne co same zdjęcia.
Autor w każdym z rozdziałów swojej książki omawia temat, który wydaje się być kolejnym elementem koniecznym do tego by powstał Fotograf. Pisze o sobie, swoich doświadczeniach, przeżyciach, spotkaniach.
Zaczyna od tego, że we wstępie… się nam przedstawia. Powoli dochodzi do tego skąd w ogóle pomysł by być fotografem, by taki zawód wykonywać. W trakcie lektury widzimy jak zdobyte wykształcenie, lektury, sztuka, spotkania i ludzie ukształtowały twórczą osobowość Bolesława Lutosławskiego.
Właśnie – ludzie. Autor zaczyna od rzeczy bardzo ważnych dla siebie. Od poszukiwania Mistrza – tu pojawia się kilka znamienitych, słynnych nazwisk – Avedon, Bourdin, Brandt – i spotkania z nimi. Ale wydaje się, że nie tyle znalezienie Mistrza jest ważne, ile samo poszukiwanie jest czymś niezwykle wartościowym i rozwijającym.
Równie ważna dla niego jako fotografa jest Przestrzeń, miejsce oswojone, znajome, choć niekoniecznie własne. Może to być znajoma ulica, park. Może być i atelier.
W „Alchemii portretu” możemy zajrzeć za kulisy pojedynczych, wybranych kadrów.
I jeśli by mnie ktoś pytał to powiem, że zdarza się, że opowieść jest dla mnie ciekawsza niż samo zdjęcie. Ale nie zawsze. Czasem kadr jest tak niezwykły, że niepotrzebny mi do niego komentarz.
Tak, Lutosławski wspomina też o kompozycji, ale w zupełnie inny sposób niż zwykle się o tym pisze w książkach o fotografii.
Dla niego kompozycja oznacza tyle co stwarzanie, kreowanie świata.
Pisze też o szczegółach technicznych, ale tego jest tu najmniej.
Podpowiada jak pracować z modelem, co zdradza spojrzenie, czy warto fotografować dłonie i jakie znaczenie ma przestrzeń wokół fotografowanej postaci. Wspomina też o tym, że czasem trzeba prowokować, wytrącać swoich bohaterów z równowagi.
A na czym polega owa alchemia portretu?
Gdybym miała wymienić jej składniki to… nie było by alchemii, magii.
Mistrz też nie zdradza nam wszystkich swoich tajemnic, choć aż kusi by dowiedzieć się jeszcze więcej.
Ale spróbujmy nazwać choć kilka z tych elementów.
Z pewnością doskonałe opanowanie warsztatu, znajomość sprzętu (choć to tylko narzędzie) – jest to tak oczywiste, że wątek niemal nie jest rozwinięty, choć jeden rozdział został poświęcony aparatom na jakich pracował autor.
Równie ważne jest pewne obycie w kulturze, sztuce – tak bym to nazwała.
Studiowanie malarstwa i sztuki w ogóle, przeglądanie albumów fotograficznych, obserwacja światła, obserwacja świata. To element równie istotny, ile nie ważniejszy nawet, co znajomość nowinek sprzętowych.
Istotne są też pewne cechy charakteru: wrażliwość, otwartość, ale także pewność siebie, upartość w dążeniu do celu.
Ważne są też marzenia, o których tak pięknie i prosto pisze autor na zakończenie, w ostatnim rozdziale.
Właściwie to zastanawiam się na ile w ogóle jest to książka o fotografii.
Dla mnie jest to piękna opowieść o tworzeniu, o twórczym, (światło) czułym istnieniu w świecie.
O próbach zapisania spotkań, twarzy, chwili.
To także pewien zapis obrazu świata XX wieku. Wiele z opisywanych, wspomnianych zdjęć powstawała od lat 70-tych XX wieku, jak sądzę, może wcześniej nawet. Świadczą o tym portretowani ludzie, wówczas młodzi, u szczytu swoich możliwości i sławy, którzy właśnie wtedy, w momencie robienia portretu mieli swój czas. A sporo tu znakomitości. Stanisław Lem, Sławomir Mrożek, Witold Lutosławski, Krzysztof Penderecki, Wisława Szymborska, Andrzej Wajda, Kantor, ale także Glenda Jackson, John Peel, Robert Kee, Robin Day, Tom Stoppard, George Martin, Simon Callow i wielu innych. Ale są też portrety przyjaciół, bliskich fotografowi osób.
Fotograf w swojej książce mówi o rozmowie, spotkaniu, kontakcie, zaufaniu.
O spojrzeniu, uśmiechu, o gestach i dłoniach, i o pozowaniu.
I pokazuje to poprzez wybrane zdjęcia.
Bolesław Lutosławski jest urodzonym gawędziarzem i jego opowieść wciąga niczym znakomita powieść.
Napisana piękną polszczyzną uwodzi, kreuje atmosferę, ale też nie raz… wpędza w kompleksy. Wymieniane są nazwiska sławnych (mniej lub bardziej) ludzi, a czytelnik czuje się lekko skonsternowany, bo ma wrażenie, że powinien je znać. Lutosławski bowiem opowiada o swoich bohaterach jak o dobrych znajomych, choć z niektórymi spotkał się raz, dwa razy w życiu. Ale na tym właśnie też polega cały urok tej książki – że autor się nie chwali swoimi kontaktami, ale też nie ma kompleksów. A dla zagubionych załącza na końcu mały indeks osób.
Fotograf lubi też szczegół, z radością wspomina nie tylko samego człowieka jakiego miał przyjemność (lub nie) spotkać, ale też gdzie byli, jakie jedzenie podano, jakie wino czy kawę pito. To ubarwia znacznie opowieść, podobnie jak krótkie opisy przyrody czy miasta związanego z daną osobą. Podróżujemy z Lutosławskim po Europie, wpadamy na piwo do londyńskiego pubu, bywamy na eleganckich przyjęciach, spotykamy mnóstwo ludzi… i fotografujemy. Bardzo wciągająca to podróż.
fot. Bolesław Lutosławski
I aż żal ją kończyć, bo wierzę, że autor ma w zanadrzu jeszcze całe krocie takich opowieści. I o swoich zdjęciach niejedno by mógł opowiedzieć.
Mam w tej książce kilka ulubionych zdjęć i kilka zdań, które chcę zapamiętać.
Te pojawiają się zaraz na początku książki:
„Kto wie, może kiedy robiłem te zdjęcia, podświadomie zrozumiałem, że jedynie intymność porozumienia ma znaczenie, że jedynie spotkanie drugiego człowieka warte jest zapamiętania, a nie meble, wśród których to się dzieje…
Być może eteryczność chwili jest bardziej autentyczna niż miejsca, w których żyjemy?”
A później czytamy także:
„ (…) fotografując, zawsze odnoszę się do moich modeli z szacunkiem, ponieważ to oni są moją inspiracją i to oni pozwolili, żebym im zrobił zdjęcia. Ich portrety nie są moimi bajkami o nich, wystylizowanymi obrazami, ale autentycznymi wizerunkami kobiet i mężczyzn, których spotkałem na drodze życia. Są moim hołdem dla piękna indywidualności człowieka”.
„Portret jest bowiem wizualnym zanotowaniem chwili, w której osobowość człowieka, naturalnie, z wewnętrznego przekonania, ujawnia swoją pełnię”.
„ (…) kompozycja nie istnieje sama dla siebie. Kompozycja służy temu, by nadać zdjęciu wizualną formę. Kompozycja jest domem, w którym zamieszka moment z życia człowieka, zatrzymany instynktownie w chwili naświetlenia obrazu fotograficznego”.
„Portretowanie człowieka jest równoznaczne z odkryciem i zanotowaniem jego prawdziwej osobowości. Czy to w ogóle możliwe? Nie wiem”.
I można by jeszcze więcej cytować, ale wtedy nie sięgnęlibyście po tę książkę.
A warto.
Zapewniam, że „Alchemia portretu” jest wyjątkowym spotkaniem z zupełnie nietuzinkową postacią obdarzoną darem nie tylko dobrego oka, ale i czułego serca, która w pasjonujący sposób opowiada o swojej życiowej przygodzie z fotografią i portretem.
Nie przegapcie tego!
Alchemia portretu. Warsztaty Bolesława Lutosławskiego.
Wyd. Helion
Dziękuję Wydawnictwu Helion za książkę i możliwość jej zrecenzowania.
I like photo na facebooku – zapraszam.